Codzienne chodzenie z Bogiem - Jim Hohnberger

  • 35,00 zł 33,00 zł
  • szt.
  • Dodaj recenzję:
    • Producent: Orion Plus
    • Waga: 0.3 kg
    • Dostępność: Jest
      Czas realizacji: 1 - 2 dni robocze
    • Autor: Jim Hohnberger
    • Liczba stron: 200
    • Wymiary: 16 x 23 cm
    • Rok wydania: 2012

    Czasami życie przypomina labirynt, z którego nie wiadomo, jak się wydostać.
    Lub nieskończenie długą podróż za wciąż oddalającym się spełnieniem. Chciałoby się krzyczeć: „Daleko jeszcze?”. A kiedy wydaje się, iż upragnione szczęście jest już w zasięgu ręki, natrafiamy na kolejne rozczarowanie. Toniemy w kłopotach i straciliśmy radość z podróży samej w sobie.

    Podobnego poczucia doświadczył Jim Hohnberger. Wiele rzeczy, których pragnął, wydawało się być dobrych, i mimo iż w końcu udawało mu się je zdobyć, wkrótce znów przepełniała go pustka... do czasu, gdy odkrył czystą ewangelię.

    Wtedy wszystko zaczęło się zmieniać. Nauczył się słyszeć głos Boży i czynić to, co należy, nawet wtedy, gdy Bóg zdaje się milczeć. Odkrył Bożą moc działającą w najbardziej nieoczekiwanych momentach – poczuł się wolny, by wypełniać cel, do którego został stworzony na przekór własnym schematom myślowym. Skoncentrował się na celu i przyjął na siebie konieczną odpowiedzialność. Wtedy naprawdę zaczął doświadczać radości chodzenia z Bogiem, a podróż życia stała się bardziej ekscytująca niż kiedykolwiek wcześniej.

    Jak to zrobił? Otwórz książkę i przekonaj się sam.

    Autor: Jim Hohnberger
    Ilość stron: 200
    Format: 16 x 23 cm
    Oprawa Miękka

    Spis treści
    1. Labirynt___11
    2. Problem samowystarczalności___29
    3. Czysta ewangelia___48
    4. Boże wezwanie___64
    5. Chodź ze Mną!___81
    6. Tonąc w kłopotach___100
    7. Życie skoncentrowane na celu___115
    8. Radość w drodze___133
    9. Kiedy Bóg zdaje się milczeć___146
    10. Podwójna odpowiedzialność___161
    11. Chodź w prawości___178

    Fragment książki
    Rozdział 2
    Problem samowystarczalności

    [...] aby we wszystkim był pierwszy (Kol. 1,18)
    Pot spływał mi po twarzy i szyi, mocząc moją koszulę, kiedy z mozołem
    wspinałem się pod górę. Z każdym krokiem plecak zdawał się być coraz
    cięższy, ale wiedziałem, że nie poradziłbym sobie bez niego. Znajdowały
    się tam wszystkie rzeczy, które miały mi pomóc przetrwać. Musiałem spakować
    namiot, śpiwór, jedzenie i wodę oraz dodatkowe ciepłe ubrania.
    W wędrówkach po dzikich terenach najbardziej lubię właśnie tę samowystarczalność.
    Wtedy jednak sprawiała ona, że stawałem się coraz bardziej
    wyczerpany.
    Myślałem o Johnie Muirze, znanym naturaliście i alpiniście, który zawijał
    „w parę koców trochę chleba i herbaty, odrobinę cukru oraz blaszany kubek
    i wyruszał” na kilka miesięcy (J. Parker Huber, John Muir’s Menu). Nic go
    nie krępowało – był wolny jak ptak. Nie brał ze sobą żadnego plecaka, który
    by go ograniczał! On i jemu podobni wiedzieli, jak przetrwać, korzystając
    z tego, w co dzięki przyrodzie zaopatrzył nas Stworzyciel. Szczerze mówiąc,
    trochę zazdrościłem im tej wolności. Kiedy jednak zacząłem zastanawiać się
    nad tym, jak bym sobie poradził bez namiotu i śpiwora, a potem wyobraziłem
    sobie, że zamiast naleśników i smażonych ziemniaków z cebulą mam
    do dyspozycji tylko suchy chleb albo jagody, stwierdziłem, że wolę nosić
    mój plecak ze sobą. Wydaje mi się, że odejście od przewidywalnego kom—
    fortu w kierunku czegoś nieznanego, jest przerażające, nawet gdy wolność
    wydaje się taka obiecująca.
    Każdy z nas nosi plecak samowystarczalności. Jako dzieci upadłego rodu
    dość wcześnie uświadamiamy sobie, że chcemy sami kierować swoim życiem.
    Uczymy się, jak zarządzać, jak się sobą zajmować oraz jak unikać
    niewygodnych sytuacji i krzywd. Stajemy się niezależni. Polegamy na własnym
    rozpoznaniu i mamy własne źródła zaspokajania naszych potrzeb. Raz
    na jakiś czas spotykamy kogoś lub słyszymy o kimś takim, jak Abraham,
    Paweł czy Marcin Luter, którzy zostawili swoje plecaki. Zazdrościmy im
    wolności, ale na myśl o tym, ile mogłoby nas kosztować pójście w ich ślady,
    stwierdzamy, że to zbyt wysoka cena. Nadal więc ciężko pracujemy, wspinając
    się na góry naszego życia, pocąc się i męcząc, obarczeni ciężarem
    plecaka, na którym mimo wszystko wiernie polegamy.
    Różni ludzie noszą w swoich plecakach różne rzeczy, ale każdy z nich
    ma jedną wspólną cechę – chęć życia na własnych warunkach. Jedna z sieci
    restauracji fast-food w USA ujęła to w następujący sposób: „Zrób to po
    swojemu!”.
    A co ty trzymasz w plecaku? W którym z poniższych scenariuszy rozpoznajesz
    siebie?
    Kwestia motywacji
    Była właśnie pora obiadowa. Siedzieliśmy w stołówce, w budynku konferencyjnym.
    Uczestniczyliśmy wówczas w jednym z corocznych seminariów
    naszego stowarzyszenia. Większość z nas skończyła już jeść, ale zostaliśmy
    dłużej przy stołach, delektując się miłą konwersacją. Kątem oka dostrzegłem
    Betty, miłą dwudziestokilkuletnią dziewczynę, która chodziła od stołu do
    stołu, zbierając tace i odnosząc je do kuchni. Znałem Betty i jej rodzinę od
    lat. Była oddaną, religijną dziewczyną, która kochała Pismo Święte i swój
    kościół. Kiedykolwiek odbywało się w nim jakieś spotkanie, można było
    mieć pewność, że ona tam będzie z pięknym uśmiechem i miłym słowem.
    Przyglądałem się jej przez dłuższy czas. Kiedy zbierała tace ze stołów, każda
    osoba, której pomogła, była zadowolona, a jednocześnie zdziwiona, co
    odbijało się na twarzach. Ludzie chwalili ją za to, że jest miłą młodą dziewczyną.
    Betty uśmiechała się nieśmiało, trochę się rumieniła i szła dalej.
    Tego wieczoru przy kolacji zauważyłem, że robiła to samo. Kiedy podeszła,
    aby zabrać moją tacę, podziękowałem jej i zapytałem:
    – Betty, dlaczego pomagasz odnosić tace tak wielu ludziom?
    Popatrzyła na mnie nieco zdziwiona, przekrzywiła głowę i odpowiedziała:
    – Ponieważ bardzo lubię służyć!
    – To bardzo miłe z twojej strony. Dziękuję ci za to, że jesteś taka troskliwa
    – powiedziałem, wstałem i udałem się w kierunku wyjścia.
    Później tamtego wieczoru, kiedy szedłem w kierunku mojego domku kempingowego,
    Betty zawołała mnie z drugiego końca placu:
    – Panie Hohnberger, czy może pan chwilkę zaczekać? Chciałabym z panem
    porozmawiać.
    Kiedy do mnie podeszła, zauważyłem, że była zmartwiona.
    – O co chodzi, Betty?
    Zawahała się, uważnie przyglądając się swoim palcom u stóp, a potem
    spojrzała na mnie.
    – Właściwie to nie wiem, dlaczego, ale pytanie, które zadał mi pan przy
    kolacji, cały czas do mnie powracało i niepokoiło mnie przez całe spotkanie.
    Dopiero podczas końcowej modlitwy zrozumiałam, dlaczego.
    Spoglądała w górę wystarczająco długo tak, że mogłem zobaczyć łzy
    w jej oczach.
    – Dlaczego? Co masz na myśli? – spytałem łagodnie.
    Zbierając się na odwagę i patrząc mi w oczy, odrzekła:
    – Myślę, że w mojej chęci służenia innym tkwi głębsza motywacja, z której
    do tej pory nie zdawałam sobie sprawy. Wydaje mi się, że lubię, kiedy
    ludzie patrzą na mnie jak na dobrą chrześcijankę, a ich miłe słowa sprawiają
    mi przyjemność.
    – Innymi słowy, tak naprawdę robisz to dla siebie?
    – Hmm… wydaje mi się, że tak. W ten sposób wypełniam pustkę, która
    tkwi gdzieś wewnątrz mnie.
    To był początek bardzo głębokiej rozmowy, którą przeprowadziliśmy na
    temat tego, co tak naprawdę nami kieruje, kiedy zachowujemy się według
    określonego wzorca. Ta młoda kobieta została wychowana w zbyt kontrolującym
    środowisku, które nie pozwalało jej samodzielnie myśleć i podejmować
    własnych, niezależnych decyzji. Nauczyła się, że szukanie aprobaty
    innych oznaczało emocjonalne przetrwanie. Taką postawę uznała za najlepszy
    dla siebie styl życia. Za wszelką cenę unikała konfliktu z tymi, których
    szanowała. Służyła innym, aby otrzymać ich uznanie. Ich akceptacja stanowiła
    jej plecak samowystarczalności.
    Nie twierdzę, oczywiście, że służenie innym czy też radość ze szczerej
    wdzięczności są złe. Musimy jednak zapytać samych siebie, jaki duch nas
    prowadzi. Czy jest to duch samouwielbienia, który szuka uznania innych
    czy też duch Boży, który sprawia, że interesuje nas głównie to, żeby zyskać
    Jego uznanie? To naprawdę wielka różnica! Jeśli budujemy nasze życie na
    akceptacji innych i żyjemy po swojemu, ostatecznie i tak odczuwamy pustkę.
    To, co miało dać nam pełne szczęście, przynosi tylko chwilową satysfakcję.
    Wygląda na to, że możemy przyjmować „formy” religijności, ale jeśli
    w rzeczywistości sami wszystkim kierujemy, wówczas – może nawet o tym
    nie wiedząc – dźwigamy plecak zawierający problem, od którego wszystko
    się zaczęło.
    Duch samouwielbienia może objawić się wszędzie: w domu, w szkole,
    w pracy, a nawet w kościele.
    Dlaczego robimy to, co robimy?
    To był czas wyborów, kiedy nominowano nowych urzędników na stanowiska
    kościelne. Zauważyłem, że Chris zachowywał się wobec ludzi ze zboru
    w wyjątkowo przyjacielski sposób. Jest osobą, która regularnie uczestniczy
    w nabożeństwach, jest także nauczycielem szkoły sobotniej. Uwielbia zabierać
    głos w rozmowach na tematy biblijne i potrafi w tak umiejętny sposób
    poprowadzić dyskusję – nawet przyjmując przeciwne stanowisko – żeby pobudzić
    jej uczestników do myślenia. Kiedy podszedł do mnie tamtego ranka,
    zastanawiałem się, o czym myślał. Wymieniliśmy zwyczajowe grzeczności,
    po czym przysunął się trochę bliżej i przyciszonym głosem zapytał:
    – Jim, czy masz jakieś zastrzeżenia co do sposobu kierowania naszym
    kościołem? Czy czujesz, że twoje sugestie są wysłuchiwane?
    – Dlaczego o to pytasz?
    – Tak właściwie to chciałem, żebyś wiedział, iż poczułem powołanie na
    stanowisko starszego zboru w nadchodzącej kadencji. Jeśli zostanę wybrany,
    będę słuchał tego, co mają do powiedzenia członkowie naszego zboru.
    Gdybyś miał jakiekolwiek problemy, przyjdź do mnie, a ja zrobię wszystko,
    aby je rozwiązać.
    Chris wydawał się być bardziej sympatyczny i uczynny niż kiedykolwiek
    wcześniej, dlatego też zastanawiałem się: „Czy Chris naprawdę odpowiada
    na Boże powołanie, czy po prostu promuje samego siebie?”. Wtedy tego nie
    wiedziałem, ale niedługo po tym zdarzeniu wybrano go na starszego zboru,
    a ja zapamiętałem sobie jego obietnicę.
    Jakiś czas później, kiedy uczestniczyłem w nabożeństwie, nie spodobała
    mi się przygotowana na ten dzień muzyka. Wiem, że jest to bardzo delikatna
    kwestia i bardzo często dzieli ludzi w kościele. Jednak jestem bardzo zaniepokojony,
    kiedy w kościele słyszę ten sam styl muzyczny, którego kiedyś
    słuchałem w klubach. Nie wierzę w to, że muzyka jest moralnie neutralna.
    Uważam, że powinniśmy strzec świętości muzyki, wykonywanej podczas
    nabożeństwa. Rozważałem tę sprawę z modlitwą i postanowiłem podzielić
    się moim punktem widzenia z Chrisem.
    Odeszliśmy na bok i przedstawiłem mu moją opinię na ten temat. Na początku
    był bardzo miły, ale kiedy zrozumiał naturę moich obaw i to, co chciałem
    mu powiedzieć, jego twarz spochmurniała. Nagle przerwał mi, mówiąc:
    – Posłuchaj, Jim, dla mnie ta muzyka była prawdziwym błogosławieństwem.
    Jeśli tobie się nie podobała, sam powinieneś iść do muzyków. Ale
    uważaj, oni są bardzo wrażliwi na krytykę.
    Powiedziawszy to, odwrócił się i odszedł.
    Jak to? Co się stało z obietnicą, że będzie brał pod uwagę wszelkie moje
    zastrzeżenia? Wtedy zrozumiałem, że była to jedynie taktyka w jego kampanii
    wyborczej. Wydawało mi się, że służył w zborze bardziej dla samego
    siebie i tego, jak postrzegają go inni niż dla kościoła i Boga. Czy własna
    korzyść może motywować nas do obierania urzędów i służby w kościele?
    Obawiam się, że tak. Ja także doświadczyłem tego w swoim życiu.
    Być „kimś”
    Kiedy przyłączyłem się do kościoła protestanckiego, stałem się bardzo
    gorliwy w głoszeniu prawdy, którą odkryłem. Wystawiałem w moim biurze
    broszurki na różne tematy biblijne. Gdy klienci opuszczali moje miejsce
    pracy, zapraszałem ich do przejrzenia literatury, którą prezentowałem
    i wybrania czegoś, co ich zainteresuje. Niektórzy z nich wracali do mnie
    z pytaniami. Wtedy proponowałem, że będę ich odwiedzał wieczorami i odpowiadał
    na ich wątpliwości, używając Biblii i konkordancji. To prowadziło
    do cotygodniowych spotkań studium biblijnego.
    Już wkrótce liczba chrztów w naszym lokalnym zborze bardzo wzrosła.
    Mniej więcej co sześć miesięcy chrzczono dwie kolejne osoby. Tak działo
    się przez około trzy lata. Ludzie w kościele byli pod wrażeniem.
    – Jim Hohnberger to bardzo uduchowiony człowiek – komentowali tę sytuację.
    Jednak po pewnym czasie pojawił się niepokojący schemat. Większość
    z „moich” nowo ochrzczonych współbraci zaczęła mieć problemy duchowe
    i wcześniej lub później przestała uczęszczać do kościoła. Nie potrafiłem zrozumieć,
    gdzie leżała przyczyna. Teraz to wiem, ale wtedy nie miałem o tym
    pojęcia. Tak, jak czytamy w Liście do Rzymian 10, 2–3, miałem gorliwość
    dla Boga, ale gorliwość nierozsądną, ponieważ nie znając usprawiedliwienia,
    chciałem ustanowić własne. Opierało się ono na tym, że usiłowałem
    nawracać ludzi na fakty mojej wiary i przyłączyć ich do mojego kościoła.
    Dałem im to, co miałem, czyli niepełną ewangelię. Patrząc na to z perspektywy
    czasu, stwierdzam, że to, co robiłem, było bardziej dla mnie i mojego
    kościoła niż dla nowych wyznawców i Boga.
    Motyw naszego ewangelizowania jest bardzo ważny. Czy naprawdę jesteśmy
    zainteresowani tymi, którym głosimy ewangelię, czy też interesujemy się
    nimi dla własnego dobra? Ja musiałem poważnie się nad tym zastanowić.
    Z tego, co wiem, tylko jedna osoba z tych, które ochrzciły się dzięki studiowaniu
    ze mną Słowa Bożego, nadal uczęszcza do kościoła. Nie stało się
    tak dlatego, że to, co im dałem było złe, ale dlatego, że Bóg nie znajdował
    się w centrum mojego głoszenia i nie czyniłem tego z miłości do Jezusa.
    Zasadnicze pytanie brzmi: Jakie były prawdziwe motywy tego, co robiłem?
    Mogę szczerze powiedzieć, że chciałem być kimś ważnym. Dojrzewałem,
    myśląc, że jestem nikim, a to nie było przyjemne. Intuicyjnie wyczuwałem,
    że bycie „kimś” ochroni mnie przed samotnością i poczuciem, że nigdzie
    nie pasuję, które dręczyło mnie w latach szkolnych. Nawet sposób, w jaki
    ewangelizowałem, wskazywał na to, że podłoże mojego problemu stanowiła
    samowystarczalność.
    I nie jest to tylko moje doświadczenie. Byłem już w niejednym kościelnym
    holu, gdzie na tablicach pamiątkowych dumnie pokazywano osiągnięcia
    w postaci ilości pozyskanych dusz. Powiedzcie mi, jak byście się czuli, gdyby
    zaproszono was na spotkanie biblijne lub kazanie i na ścianie zobaczylibyście
    takie tablice? Nie wiem, jak byście zareagowali, ale ja bym się zastanawiał,
    czy ludzie, którzy mnie zaprosili, są szczerze zainteresowani pomaganiem mi,
    czy też szukaniem trofeów. Czy świadczymy dlatego, że naprawdę chcemy
    dobra otaczających nas ludzi, czy robimy to dla samych siebie?
    To naprawdę ciężka sprawa! Większość z nas nie lubi dociekliwego pytania:
    dlaczego robię to, co robię? Wolimy po prostu robić i nie zastanawiać się nad
    motywacjami. Głębokie badanie naszych serc zazwyczaj kończy się znalezieniem
    niewygodnych odpowiedzi, z którymi albo nie wiemy, co zrobić, albo
    nie chcemy im stawić czoła, ponieważ mogą one wzbudzić poczucie winy
    lub wstydu. Proszę, nie zrozumcie mnie źle. Ten rodzaj introspekcji nie jest
    przeznaczony do tego, aby wysypać na nas cały ładunek poczucia winy. Ma
    on na celu pomóc nam dostrzec prawdziwy powód, dla którego włóczymy się
    po różnych labiryntach, nie wiedząc, w jaki sposób zapełnić pustkę.
    Sprawa zasadnicza
    Bogaty młodzieniec odczuwał tego rodzaju pustkę. Był bardzo oddany
    w wypełnianiu obowiązków religijnych, ale nieustannie miał poczucie, że czegoś
    mu brakuje. Kiedy Jezus polecił mu wypełniać przykazania, mógł szczerze
    odpowiedzieć, że zachowywał je od dzieciństwa. Nie uważał bowiem,
    żeby w tym względzie czemukolwiek uchybił. Ale pomimo tego coś było nie
    tak. Co to mogło być? Tak jak wielu z nas, nie potrafił zrozumieć, że dźwiga
    plecak samowystarczalności. Wydaje nam się to takie właściwe i uzasadnione,
    a plecak stanowi wręcz część naszej osobowości i dlatego nie uświadamiamy
    sobie, że nie powinien znajdować się na naszych plecach. Bóg wie, w którym
    miejscu przyłożyć swój palec, aby dotknąć sprawy zasadniczej. Dlatego właśnie
    Jezus powiedział do bogatego młodzieńca: „Jednego ci brak; idź, sprzedaj
    wszystko, co masz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie, po czym
    przyjdź i naśladuj mnie” (Mar. 10, 21). Nie chodzi tu o to, że bogactwo jest
    złe samo w sobie. Bóg pobłogosławił Abrahama i Joba wielkim bogactwem.
    Sprawa jest bardziej skomplikowana. Jezus wiedział, że ten młody człowiek
    polegał na swoich finansach. Jego najgłębszymi motywacjami rządził egoizm,
    a egoizm łączy się z próbą kierowania swoim życiem zgodnie z własnymi
    zasadami oraz kontrolowaniem wszystkich i wszystkiego wokoło tak, aby samemu
    znajdować się w centrum.
    Jezus zaoferował mu drogę wyjścia z pustych labiryntów. Powiedział:
    „Zdejmij plecak samowystarczalności. Ja będę cię zaopatrywał w podróży”.
    Smutny jest fakt, że tak samo jak wielu ludzi w naszych czasach, tamten
    młody człowiek nie rozpoznał wartości tego, co zostało mu zaoferowane.
    Zadziałała tutaj ta sama zasada jak wtedy, gdy ja zastanawiałem się nad
    moim plecakiem podczas wyprawy. Zamiana bezpieczeństwa i komfortu na
    prawdziwą wolność zdawała się być zbyt wysoką ceną. Bogaty młodzieniec
    ze smutkiem powrócił do swoich labiryntów, mocno trzymając plecak z samowystarczalnością.
    Pismo Święte nie mówi nam, co później się z nim stało, jednak mogę się
    domyślić, ponieważ zbyt wiele razy widziałem podobne przypadki w moim
    pokoleniu.
    Allen, mój dobry przyjaciel, posiadał niezwykły talent – był bardzo pomysłowy
    w kwestii rozwoju długoterminowych usług opiekuńczych. Rozpoczął
    karierę jako administrator domu spokojnej starości i ostatecznie stał się
    jego właścicielem. Następnie zaczął zbierać pieniądze na budowę sieci tego
    rodzaju domów w kilku różnych stanach.
    Nie był zbyt religijnym człowiekiem. Chodził do kościoła głównie w Święta
    Bożego Narodzenia, na Wielkanoc i na śluby, których nie mógł uniknąć.
    Działał jednak aktywnie w radzie zboru. Była to pozycja, którą zatrzymał
    dzięki sporym datkom, jakie przeznaczał na kościół. Lubił to stanowisko,
    ponieważ dzięki temu miał wpływ na to, co działo się w kościele, a to z kolei
    dawało mu poczucie, że robi coś dobrego. Kiedy jakaś osoba lub firma miała
    kłopoty, chętnie przychodził z pomocą. Uwielbiał nadawać szczęśliwe zakończenia
    sytuacjom, które zdawały się nie mieć wyjścia. Był osobą, która
    zawsze działała dla dobra ludzi.
    Przez lata, kiedy rozmawialiśmy, Allen opowiadał mi o tym, że spędzał
    wiele godzin na rozwijaniu swojego biznesu i powiększaniu wpływu. Pracował
    od wczesnego rana do późnego wieczora. Zapytałem go kiedyś, jaki to
    miało wpływ na jego zdrowie, małżeństwo i relacje z dziećmi. (Oczywiście,
    kiedy jesteś młody, myślisz, że jesteś niezwyciężony i lekceważysz swoje
    zdrowie).
    – Jim, nie rozumiem, co się dzieje z Edith. Ja tak długo pracuję, żeby ją
    uszczęśliwić – wyznał.
    – Naprawdę? Czy właśnie to czyni ją szczęśliwą?
    – Powinno. Ma tyle pieniędzy, ile zapragnie. W zeszłym roku wybudowałem
    jej fantastyczny dom na działce nad jeziorem i kupiłem meble, które
    wybrała. Ma nowy sportowy samochód, ubiera się w markowe ciuchy i ma
    pokojówki do pomocy w domu. Opływa w luksusach. Dlaczego ciągle narzeka?
    A dzieciaki doprowadzają mnie do szaleństwa! „Tato, tato, pobawisz
    się ze mną? Przeczytasz mi bajkę? Pójdziesz ze mną na rower?” Czy one
    nigdy nie mają dosyć? Mają wszystkie najnowsze zabawki i inne rzeczy,
    które chciałoby posiadać każde dziecko. Mówię ci, Jim, jeśli mam słuchać
    narzekań żony i dzieci, to wolę pracować.
    – Ale Allen, czy Edith wyszła za ciebie za mąż dla pieniędzy? Nie byłeś
    bogaty, kiedy się pobieraliście, prawda? Może ona wcale nie chce tego
    wszystkiego. Może o wiele bardziej potrzebuje ciebie. A twoje dzieci tak
    szybko rosną. Chcą przebywać z tobą i pragną tego o wiele bardziej niż tego
    wszystkiego, co im dajesz. Dlaczego tak wiele poświęcasz dla bogactwa
    i sukcesu?
    Rozmawialiśmy bardzo długo i Allen zaczął zauważać, że jego dobrobyt
    okradał go z prawdziwych skarbów. Ale tak jak tamten bogaty młodzieniec,
    nie potrafił wziąć się za siebie, porzucić niewłaściwej drogi i przewartościować
    swoich priorytetów.
    Z czasem jego majątek wzrósł do ponad trzydziestu pięciu milionów dolarów.
    Niestety, próbując go jeszcze pomnożyć, nieumiejętnie zastosował
    dźwignię finansową, opierając się na zbyt optymistycznych przewidywaniach
    ekonomii. Jego kłopoty zaczęły się w momencie, gdy pojawił się kryzys.
    W miarę, jak wartość jego akcji spadała wraz z nieustannie upadającą
    gospodarką, jego długi stały się niemożliwe do spłacenia i stanął na progu
    bankructwa.
    Jego żona była bliska decyzji o rozwodzie. Dzieci – wtedy już nastolatki
    – nie chciały mieć z nim nic wspólnego, ale jednocześnie wymagały od niego
    stałego przypływu gotówki. Lekarz poważnie ostrzegał go przed utratą
    zdrowia i mówił o złej kondycji jego serca. Ponadto tracił swój biznes. Był
    nie tylko bankrutem finansowym, ale także jego duchowość, stan zdrowia
    i relacje z rodziną znajdowały się w opłakanym stanie.
    To jest właśnie przykład tego, dokąd może nas doprowadzić noszenie ze sobą
    plecaka samowystarczalności. Zamiast nam pomagać, niszczy nas lub w najlepszym
    przypadku zawodzi wtedy, gdy najbardziej potrzebujemy jego pomocy.
    Zadajmy więc sobie kilka trudnych pytań. Jaki jest motyw naszych działań?
    Dlaczego piastujemy stanowiska w kościele? Dlaczego wygłaszamy
    kazania? Co kieruje naszą przyjaźnią, małżeństwem, czy rodzicielstwem?
    Czym się kierujemy, kiedy karcimy nasze dzieci (lub unikamy karania ich)?
    Czy rzeczywiście robimy to dla ich przyszłego dobra, czy też dla naszej
    krótkotrwałej ulgi? Czy chcemy, żeby nasze dzieci wyglądały jak dobrze
    wyszkoleni żołnierze, stojący prosto w jednym rzędzie, aby nas za to podziwiano?
    A może po prostu chcemy mieć je z głowy?
    Dlaczego pragniemy prześcignąć innych w sporcie czy w muzyce? Jako
    młoda dziewczyna, moja asystentka marzyła o tym, aby być pianistką koncertową.
    Szczerze kochała muzykę, ale u podstaw tej miłości znajdowało się
    przekonanie, że bycie znakomitą pianistką i znaną osobą sprawi, iż poczuje
    się bardziej wartościowa. Jej rozpadające się związki nie dawały jej tego,
    czego pragnęła. Problem nie polegał na tym, że jej marzenie było niewłaściwe,
    ale na tym, że stojąca za nim motywacja stanowiła jej plecak samowystarczalności.
    Co napędza twoje marzenia? Na czym polegasz? W co inwestujesz?
    Na czym budujesz swoje życie?
    Na bieżąco
    Właśnie schodziłem z podwyższenia po jednym z moich spotkań, kiedy
    podszedł do mnie Bill.
    – Jim, muszę z tobą porozmawiać – zaczął pośpiesznie. – Jakiś czas temu
    moja żona zagroziła, że użyje dwuręcznego młota, aby zniszczyć mój komputer.
    – Naprawdę? Dlaczego?
    – Nie mam pojęcia! Po prostu sprawdzałem pocztę i czytałem skrót najważniejszych
    wiadomości. Tam, gdzie pracuję, muszę być na bieżąco, bo
    kiedy czegoś nie wiem, wychodzę na prawdziwego idiotę.
    Bill był typem mola książkowego. Nosił grube okulary, długopis za uchem
    i miał dodatkowe oponki na brzuchu. Zauważyłem, że jego Biblia wyglądała
    tak, jakby była wyjęta psu z gardła – rozpadała się, była wypełniona
    jakimiś rzeczami, kawałkami papieru i notatkami. Opowiedział mi następującą
    historię.
    To był długi i męczący dzień w pracy. Bill siedział w domu przy komputerze,
    sprawdzając pocztę i przeglądając najnowsze informacje. Cały czas
    chodził mu po głowie Jerry. Wydawało się, że ten człowiek zawsze wiedział,
    co się działo na świecie – czy była to najnowsza konferencja prezydenta
    na temat polityki zagranicznej, czy ostatnie wydarzenia w świecie sportu.
    To, że Jerry był wszystkowiedzący, bardzo irytowało Billa, ale jednocześnie
    chciał być taki, jak on.
    Bill przeglądał nagłówki artykułów i klikał na te, które były najbardziej
    niespotykane lub ważne. Już wkrótce czytanie całkowicie go pochłonęło.
    Nie wiedział, ile czasu minęło, ale zaczął sobie uświadamiać, że jego pięcioletnia
    córka od jakiegoś czasu stoi obok niego i szarpie go za rękaw. Kiedy
    spojrzał w jej kierunku, zapytała go z nadzieją w głosie:
    – Tatusiu, ubrałam już wszystkie swoje lalki w piżamki i potrzebuję tatusia,
    który włożyłby je do łóżeczka. Pobawisz się ze mną w domek? Tylko
    przez chwilkę.
    Bill zmarszczył brwi i głęboko westchnął.
    – Betsy, kochanie, nie widzisz, że tatuś jest zajęty? Udawaj, że jesteś mamusią
    i sama połóż lalki do łóżka.
    Gdyby Bill patrzył uważnie, zobaczyłby, jak Betsy opuszcza ramiona
    i spuszcza wzrok. Stała tam jeszcze przez chwilę, mając nadzieję, że tatuś
    zmieni zdanie. Ale Bill był zbyt zajęty studiowaniem informacji o ostatniej
    propozycji dla systemu narodowej służby zdrowia, żeby to zauważyć. To
    było coś naprawdę ważnego!
    Jego ośmioletni syn również nie zrozumiał, dlaczego tata nie ma dla niego
    czasu, kiedy przez tylne drzwi wpadł do domu.
    – Tato, chodź szybko! Nad naszym podwórkiem lata nisko jastrząb z czerwonym
    ogonem. Blackie tam jest i myślę, że on próbuje ją upolować. Chodź
    szybko!
    – Hm? – mruknął Bill. Do tego czasu zdążył przejść do strony NFL i przeglądał
    ostatnie statystyki, które podawały, jakie drużyny miały największą
    szansę dostania się do finału Super Bowl.
    – Nie martw się, Jimmy. Blackie to mądry kot. Nic jej nie będzie.
    – Ale tato, a co jeśli nie da sobie rady? Proszę, przyjdź!
    Jimmy wyglądał na zdesperowanego. Blackie był już starszym, ale najukochańszym
    kotem, z którym Jimmy się wychował.
    Odwracając się w stronę syna, Bill burknął:
    – Jimmy, właśnie robię coś bardzo ważnego. Nie przejmuj się tym. Teraz
    nie mogę przyjść. Pozwól Blackie być prawdziwym kotem. Niech radzi sobie
    sama.
    Duże niebieskie oczy Jimmiego napełniły się łzami, ale odwrócił się i wybiegł,
    żeby jakoś pomóc swojej kotce. Bill prawie tego nie zauważył. Już
    zdążył zagłębić się w świat rozgrywających i przyłożeń.
    Minął cały wieczór, a Bill nadal siedział ze wzrokiem przyklejonym do
    monitora komputera. W oddali słyszał, jak żona zmywa naczynia po kolacji,
    pomaga dzieciom brać kąpiel i układa je do łóżek.
    Trochę później podeszła do niego i powiedziała:
    – Kochanie, czy mogę z tobą porozmawiać o czymś, co cały dzień chodzi
    mi po głowie?
    – Później, kochanie, później.
    Kilka chwil potem Bill został gwałtownie wybudzony ze swojej wirtualnej
    zadumy, kiedy w pobliżu dostrzegł jakiś ruch. Jego zazwyczaj delikatna żona
    stała tam, patrząc na niego z oburzeniem i trzymając w górze dwuręczny młot.
    – Bill, mam już tego dosyć! Co wieczór siedzisz przyklejony do monitora.
    Kiedy wrócisz na ziemię?
    Czym kieruje się Bill? Czy bycie „na bieżąco” rzeczywiście jest tak wiele
    warte? Dlaczego tak ważne jest, aby koledzy z pracy nie postrzegali nas jako
    ludzi słabo zorientowanych w sytuacji gospodarczej, politycznej, itd.? Czy
    religia nie powinna uczyć ludzi, takich jak Bill, życia w zgodzie z własnym
    sumieniem zamiast pozwalać im kreować się na gwiazdy?